28 czerwca 2015

To chyba już ten czas żeby wyrzucić z głowy przepiękne Brisbane w którym obecnie przesiaduję, co możecie łatwo zauważyć na Instagramie haha. I wrócić wspomnieniami do Sydney o którym wam trochę opowiem. Na tyle na ile sama mogłam je poznać. Albo lepsze słowo po prostu zobaczyć. Ogólnie czas tam był bardzo intensywny przez co nie miałam zbytnio szansy na to, żeby poznać to miasto tak po mojemu. Więc to będzie pewnie jedna setna co Sydney ma do zaoferowania..

Podczas tygodniowego pobytu Sydney nie uraczyło nas ani jednym pogodnym dniem. Ani jednym pięknym zachodem czy wschodem słońca na który tak bardzo liczyłam mając taki widok z okna. Ale podobno wszystkiego mieć nie można.

Sydney to niebo i ziemia w jednym. To słońce i deszcz. Ziemia i morze. A tak naprawdę to plaża i miasto. Dwie tak bardzo różniące się rzeczywistości! Nie było mi zbytnio dane poznać tej drugiej po mojemu, nad czym niezmiernie ubolewam. Za to tą pierwszą miałam na wyciągnięcie ręki! Zbyt wiele czasu w Sydney nie miałam, ale jednego nie mogłam sobie odpuścić. Trasy z Coogee do Bodni. Co prawda nie udało mi się przejść całego wybrzeża, tylko połowę. Ale miałam namiastkę tego jak piękne widoki można tam spotkać. Nie mogłam też sobie odpuścić setki zdjęć dlatego przygotujcie się!

Natomiast Bondi Beach sama w sobie prezentuje się tak. Można powiedzieć, że jestem szczęściarą że podczas tygodniowego pobytu udało mi się złapać jeden słoneczny dzień podczas tej deszczowej pory i był to akurat ten dzień kiedy miałam kilka godzin wolnego!

A jeśli już wspomniałam o plażowej rzeczywistości to jest ona pełna uroczy kawiarni takich jak ta poniżej. I wielu przyjaznych miejsc do zdrowego trybu życia. Samo Sydney, a przynajmniej wybrzeże jest pełne biegaczy. 

W zimowym okresie można popływać w oceanie, zjeść lody, surfować. Albo pojeździć na łyżwach na plaży..

Sławny basen przy plaży, dla którego muszę jeszcze wrócić do Sydney. 

Sami widzicie, że ta plażowa część Sydney jest utrzymana w takim właśnie plażowo, wyspowym stylu. Trochę podchodzącym pod vinatage. Miasto to natomiast inna bajka. Tak jak wspomniałam wiele w Sydney nie widziałam, ale Harbor Bridge czy sławna opera to już must have!

Pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy kiedy zobaczyłam zdjęcie poniżej, to mała kopia NY. Ale duże miasta mają to do siebie, że wszystkie wyglądają tak samo w środku.

Miałam tez okazję zobaczyć jedną z naprawdę pięknych plaży, która byłaby jeszcze piękniejsza gdyby słońce zaszczyciło nas chociaż na chwilę :)



Jedno jest pewne. Jeszcze tu wrócę. Chociażby po to żeby poznać Sydney po mojemu. Popływać w basenie na plaży i złapać falę na Bondi Beach, kiedy już będę umiała surfować.  

Ktoś ostatnio powiedział że gotowe zdjęcia są spoko haha. Więc stwierdziłam, moje leniwe ja stwierdziło. Że może dopóki nie kupię porządnego sprzętu nie będę wyciągać mojej cyfrówki tylko zacznę robić zdjęcia telefonem. A jak telefonem to tylko CanyCamera. No i widzicie jak to się skończyło. Znowu pełno zdjęć z tej aplikacji. Ale z tego co zauważyłam jakość jest okropna dlatego chyba zacznę zabierać ze sobą aparat..

Zmykam, podziwiać Brisbane! 
Ciao!
Dwie twarze Sydney!
09:38

Dwie twarze Sydney!

18 czerwca 2015


Doleciałam znowu! Tak i jestem w Sydney i tak wciąż w to nie wierzę! To już dni od kiedy wsiadłam do samolotu który miał mnie zawieść do miejsca o którym nigdy nawet nie śmiałam marzyć. Ale jak zwykle po prostu zacznę od początku..

Nasz lot był późno bo po godzinie 22 co miało być plusem bo tak jak ostatnio wspomniałam leciałyśmy z trójką dzieci i miałyśmy nadzieję że prześpią cały lot! No cóż.. niekoniecznie :) Cały dzień był mocno szalony, hostka latała po całym domu starając się ogarnąć wszystko na ostatnią chwilę, a ja.. no cóż robiłam zakupy. Szczeście dla mnie, że jesiennych ubrań nie było wiele i większość z nich była przeceniona, bo gdyby nie to, to kupiłabym jeszcze więcej i wydałabym za dużo. Tak czy inaczej to był szalony dzień, później jeszcze bardziej szalona noc. Wspomnę też, że po raz pierwszy w życiu zgubiłam telefon.. na lotnisku, w lotniskowej toalecie. Tak to jest jak się ma ze sobą 3 dzieci.. A zauważyłam to gdy wchodziłam na pokład samolotu. Więc rzuciłam się pędem do toalety, po drodze jeszcze je pomyliłam, telefon był i czekał na mnie. Zostałam wywołana przez lotniskowe głośniki i czekali tylko na mnie by przygotować sie do odlotu... hahaha. Potem było ciężkie 15 godzin które przetrwaliśmy. A potem już tylko czysta Australia w której się zakochałam. 

Dziś nie będzie zbyt wiele, chciałam wam tylko dać znać, że żyję i mam się dobrze. Dodam kilka zdjęć z Sydney ale tylko kilka ponieważ mam plan zrobić większy wpis z naprawdę ogromną ilością zdjęć których mam już około tysiąc! Tak a to dopiero 4 dni! Jestem zauroczona tym miastem, które mnie totalnie zaskoczyło. Jest całkowicie inne niż sobie wyobrażałam, ale to chyba dobrze, bo czasami fajnie jest być zaskoczonym. Wszystko jest pięknie, dzieci z dnia na dzień coraz lepsze. Hostka cudowna. Australia cudowna. Gdyby tylko zamienić tutaj pory roku, ale wszystkiego nie można mieć. :)

Tak właśnie prezentuję się sławna Bondi Beach z jeszcze sławniejszym basenem z wodą prosto z oceanu! Oh proszę o lato! Mam nadzieję, że uda mi się tu kiedyś wrócić i popływać.

Budzisz się, słyszysz krzyki chłopaków. Myślisz sobie kolejny dzień w piekle (haha żartuję) przecierasz oczy, podnosisz głowę z poduszki i widzisz takie coś. Dzień staje się piękniejszy.

Centym Sydney, tak różne od plażowych okolic, to jak niebo a ziemia, jak słońce a księżyc. Dwa inne światy, które pokażę wam następnym razem, a przynajmniej mam nadzieję, że mi się to uda! Wielka opera, która swoją potęgą przytłacza i równie wielki Habour bridge. 2 rzeczy które w Australii zna każdy.

Wiem, że znowu to zrobiłam i z lenistwa dodałam gotowe zdjęcia, a przynajmniej większość ale obiecuję, że następnym razem będą dużo lepsze, dużo więcej i dużo bardziej ogarnięte, słowo byłego harcerza! 

Ciao :)

Already in love with Australia!!
07:56

Already in love with Australia!!

13 czerwca 2015


Co Anka?! Przecież ledwo co wylądowałaś w stanach! Kanada, USA, a teraz Australia! Cholibka a ja nawet w Francji na dobrą sprawę nie byłam. Niemcy ledwo co zobaczyłam, a na Słowacji to byłam po czekoladę, za gówniarzowych czasów.

Pamiętam ten dzień jak dziś, to było moja druga rozmowa z moją rodziną, rozmawialiśmy o ich podróżach o pochodzeniu hostki i o tym gdzie i kiedy mieszkali. W pewnym momencie hostka powiedziała coś takiego " No i na wakacje właśnie lecimy do Australii, chcielibyśmy wziąć nasza AP ze sobą. Mój brat się żeni" Wyobraźcie sobie jak bardzo musiałam się kontrolować, żeby nie wybuchnąć niekontrolowaną radością. Więc zamiast miny dzikusa z otwartymi ustami, tylko się uśmiechnęłam i powiedziałam że to naprawdę miłe z ich strony, że chcą wziąć ze sobą au pair. Na zewnątrz miły uśmiech, a moja wewnętrzna Anka zaczęła wywijać taniec radości i ekscytacji. Zwłaszcza, że wszystko szło w dobrym kierunku do perfect match'u w tamtym momencie.

Jaki jest wstępny plan? Szalony! Lecę już dziś!! Na 4 tygodnie, najpierw lecę ja z Hostką i dzieciakami, 15h w samolocie.. milusio, po kilkunastu dniach dołączy do nas host. Zaczniemy od Sydney a skończymy w Brisbane.  Kąpania niestety nie będzie, albo stety bo jeszcze by mnie użarły te okropne meduzy. Chociaż hostka powiedziała żebym wzięła strój bo może akurat się przyda. Jeśli pamiętacie jeszcze jakieś podstawy geograficzne, to wiecie że tam pory roku są odwrócone. Więc nie będzie lata tylko prawie zima! Na szczęście nie będzie to taka typowa śnieżna, Polska zima. Tylko wiecie taka jesień/wiosna. Ale hey! To jest Australia. Chyba nie mam prawa narzekać jak to jedna W mówi :) I tak wciąż nie mogę uwierzyć w swoje szczęście, zawsze Australia mnie fascynowała, ale nawet nie śmiałam o niej marzyć! A teraz z bloga na blog, z wpisu na wpis jaram się coraz bardziej!

Jako przygotowany podróżnik przestudiowałam większość znanych mi blogów na których była jakakolwiek wzmianka o Australii. Dowiedziałam się żeby nie chodzić w japonkach po wysokiej trawie. Wytrzepywać ubranie zanim się je ubierze i nie podnosić krzeseł za spód. Dowiedziałam się też, że od ugryzienia pająka nie zginął nikt od 1984 a od ugryzienia węża giną średnio 3 osoby rocznie, dla przykładu na Sri Lance jest rocznie 50 śmiertelnych ofiar węży Uff. A hostka uspokoiła że takie wybryki natury i wszystkie te okropnie jadowite stworzonka są raczej w głębi kraju. Co jeszcze? Większe prawdopodobieństwo że spotkam tam kangura niż człowieka bo jest ich 2x więcej niż ludzi :) Są też kangury samobójcy, drapieżne koale. Żyć nie umierać! Postaram się do was wrócić! Jeśli chodzi o ubezpieczenie to po wielodniowym wypisywaniu do każdego możliwego biura APIA dowiedziałam się, że nasze ubezpieczenie jest worldwide, czyli nie muszę kupować nic więcej na własną rękę.

Cóż mogę wam więcej powiedzieć? Jestem równie podekscytowana co przed moją podróżą do USA, która była kilkanaście dni temu!? Jeśli macie jakiekolwiek pytania to wiecie gdzie pisać!
Co więcej! Będę podróżować w czasie w sumie chyba przeniosę się w przyszłość bo wylatujemy 13 czerwca a do Australii dolecimy 15 czerwca.! 

Chyba w końcu nadszedł czas na wprawienie w ruch instagrama także zapraszam :) suenosvida

Trzymajcie się ciepło, ciao!



Australio, nadchodzę!
11:43

Australio, nadchodzę!

11 czerwca 2015

To chyba już czas żeby napisać dwa ewentualnie trzy zdania o tym że ŻYJĘ! Z dwoma pociętymi palcami, kilkoma zadrapaniami i ugryzieniami przez mojego kochanego a czasami brutalnego trzyletniego S. Ale jednak wciąż żyję, dzieci też żyją. To jest najważniejsze ;) Mam wam tyle do powiedzenia, że pewnie wyjdzie trochę bez składu i ładu.

Wracając trochę do szkolenie. Tak naprawdę podczas tych 4 dni można naprawdę kogoś mocno polubić, na tylę mocno żeby potem ciężko się wsiadało do samolotu który leci w całkowicie innym kierunku niż reszta.. Pamiętacie ten teoretyczny driving kurs o którym wam kiedyś mówiłam i z którego nie byłam zbytnio zadowolona? Teraz okropnie się cieszę że tak się stało, bo dzięki niemu mogłam poznać i być w jednym pokoju z cudowną dziewczyną moją Tiką która niestety mieszka bliżej San Francisko. Więc nie będzie nam dane spotykać się zbyt często.

Jeśli chodzi o rodzinę. To pierwszego dnia po przylocie byłam okropnie zawiedziona, może nie na tyle żeby wracać do domu ale byłam po prostu super zła. Bo moje oczekiwania które chyba sobie troszkę na koniec podważyłam się nie sprawdziły. Hostka spóźniła się 3 minuty na lotnisko, chłopcy byli nieśmiali, nie przygotowali mi koszyka powitalnego (buuu xd) zostawiła mnie na 30 min samotnie z dwójką dzieci które ledwie poznałam. I  w piątek miałam wejść do kuchni i po prostu zrobić sobie śniadanie. Miałam czuć się jak w domu a tak się nie czułam. Czułam się jak piąte koło u wozu. 

Ale teraz to już inna bajka. W sobotę wieczorem rodzina zabrała mnie na powitalną kolację podczas której powiedzieli wiele miłych słów, opowiadali o okolicy i powiedzieli że bardzo się cieszą z tego że będę teraz kolejnym członkiem ich rodziny. A jeśli o rodzinie mowa, to wszyscy wiemy albo słyszeliśmy jak to z tymi amerykańskimi rodzinami bywa. Nie u mnie. Hości sa bardzo kochający w stosunku do dzieci i widać że na każdym kroku chcą spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Wracając do relacji. Hostka na każdym kroku dziękuje mi co jest naprawdę miłe, biorąc pod uwagę że dla nich pracuję. Jest bardzo wspierająca i cieszy się jak szalona z małych rzeczy które są inne niż te które oni znają. Chwali moje umiejętności kuchenne i śmieje się, że musiałam przyjechać do Stanów żeby odkryć swój talent kucharski. hahah Nie! :) Początkowo byłam mowa o cerfew w ciągu tygodnia, ale kiedy wczoraj nie poszłam na kawę bo myślałam że nie bd mogła długo zostać to hostka kazała mi wydzwaniać do dziewczyn żeby po mnie wracały bo przecież mam jechać i to nie jest taki ostry cerfew.. Koniec końców dziewczyny były już za daleko i nie zgodziłam się na to by po mnie wracały. Wiadomo różowo nie jest, jest kilka rzeczy które mi się nie podobają np. miałam nie mieć opieki nad 3 letnim chłopcem, a jednak jest. I to jeszcze byłby pikuś gdybym opiekowała się tylko nim ale nie.. On + 2 małe diabełki!

Jeśli o moich dzieciakach mowa. Tak są rozpieszczone, rozwydrzone i czasami jedyne o czym marzę to żeby zachowywali się tak jak pierwszego dnia kiedy ich poznałam. A Judy na szkoleniu mówiła, że jeśli dzieci zaczną się zachowywać normalnie to znaczy że nas zaakceptowali itd itp ogólnie to powinien być dla nas komplement. Hhaha. Więc tak użeram się z nimi. A czasami potrafią być urocze, kiedy przychodzą w samej bieliźnie i mówią że boją się pająka który jest u nich w pokoju.. Ale czasami nie mam do nich siły. Jak np w poniedziałek kiedy hostka wrzuciła mnie na głęboką wodę w której prawie utonęłam i zostawiła mi wszystkie dzieciaki na głowie od rana do wieczora. Rozumiem że teraz szalony czas bo niedługo lecimy na wakacje ale to właśnie jedna z tych rzeczy które mi się nie podobają. Więc tak jak już powiedziałam, łatwo z nimi nie jest. Jest okropnie ciężko. I mam nadzieję że podczas roku szkolnego ten schedule bd trochę lepszy bo po 9h/10h godzinach dzień w dzień bym wykorkowała. Zobaczymy. 

Ale może przejdźmy do milszych rzeczy. Okolica jest naprawdę ładna. Na tyle ładna i przyjazna że zaczęłam każdego wieczoru wychodzić na ponad godzinę. Żeby oczyścić umysł. I trochę odpocząć nawet jeśli fizycznie jestem niesamowicie zmęczona to i tak serwuje sb ten godzinny spacer. Mieszkam w chronionym osiedlu więc nawet po zmroku przemierzając liściaste uliczki czuję się tu bezpiecznie. W niedzielę byłam na chwilę w centrum San Jose z inna au pair która btw przyleciała do rodziny z mojego prematch'a #3. Pierwsze wrażenia miałam bardzo pozytywne, ale byłam tak zakręcona że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia.

Czasami jest lepiej czasami jest gorzej. Niby to początek albo właśnie to dopiero początek. Dlatego się nie zniechęcam i nakładam na siebie mniejszą presję. Czasami tylko dopada mnie takie przerażenia że sobie z czymś nie poradzę, zazwyczaj chodzi o dzieci. Jestem tu dopiero 11 dni ale pośród tych wszystkich minusów w tej chwili zauważyłam kilka plusów. Kiedy kończą się moje godziny pracy zamykam drzwi i wychodzę, podziwiam piękną okolicę, napawam się słońcem. I dzieci to już nie moja sprawa. Nawet jeśli dzień jest okropny to wiem że w końcu się skończy. Mogę jeść tyle owoców ile mi się żywnie podoba i próbować nowych smaków.

Nie mogę się doczekać aż wrócimy bo wtedy będę mogła się zabrać pełną parą za zawieranie znajomości, podróżowanie i prawo jazdy! Bez którego czuję się tutaj jak bez nogi. Gdzie komunikacja miejsca nie istnieje!!
Niedługo, już bardzo niedługo przyjdę do was z informacjami o tym co będzie się działo w ciągu kilku najbliższych tygodni więc miejcie oczy szeroko otwarte! :) Jest 23 32 a ja w końcu skończyłam! Także trzymajcie za mnie kciuki, bo naprawdę się przydadzą!!

ps. przepraszam za ten napis Candy Camera ale się rozleniwiłam i nie chce mi się robić zdjęć aparatem. Źle bardzo źle! A Candy Camera ma naprawde fajne filtry i nie musze już nic obrabiać. Amerykańskie lenistwo..

Ciao!
11 dni w Ameryce.
11:20

11 dni w Ameryce.

6 czerwca 2015

Tak ludzie wciąż żyję!! Ale to co mówiły dziewczyny, że podczas szkolenia i pierwszych dni z rodzinką nie znajdziecie nawet sekundy na to żeby sobie odetchnąć było 100% prawdą! Także jest godzina 23 00 poniedziałek, właśnie wróciłam z Nowego Jorku! I zabieram się żeby napisać kilka słów i jestem prawie pewna że nie skończę pisać tego dzisiaj także uprzedzam tak się będzie działo, bo w Ameryce czas jest szalony! Tak trochę tu poplotę, będzie wszystkiego po trochę bo nie mam jak zrobić z tego logicznej całości a obiecałam że napiszę! So here we go!

Zacznijmy może od tego podróży. Tak jak wspominałam samolot miałam o 17 20 a jako że do Warszawy mam z domu ponad 5 h musiałam wyjechać około 9 żeby jeszcze przy okazji zjeść jakiś obiad po drodze i nie latać po lotnisku jak szalona. I tak latałam. Kolejka do odprawy bagażu była okropnie długa, chociaż otwartych było kilka okienek. Nie płakałam co było okropnie dziwne, ale to wszystko przez to, że byłam zabiegana a w głowie miałam setki myśli na sekundę i przez chwilę pośród tego całego zamieszania zapomniałam że opuszczam Polskę, rodzinę, dom na rok! Chyba wciąż w to do końca nie wierzę!

To takie dziwne mówić cały czas po angielsku! Co prawda dla mnie to super sprawa bo angielski kocham miłością nieskończoną, jednak czasami wyrywie mi się jakieś Polskie słówko czy zdanie i dziewczyny patrzą wtedy na mnie jak na głupka i zachwycają się naszym Polskim. Ale każdy tak ma, a urywanie zdania w połowie bo zapomniało się jak coś powiedzieć to też norma.

Jedzenie nie jest tak złe jak wszyscy z nas myślą, jest go dużo i jest całkiem niezłe. Ale jest okropnie rzadko! Kilka godzin bez jedzenia, to totalnie nie dla mnie. Więc opycham się chipsami ( i tak moi drodzy tyję się w Ameryce ) na kolację i pomiędzy posiłkami. Jeśli mowa o kolacji.. W poniedziałek byłam w NY z dziewczynami więc jedyne czym mogłam się zadowolić to podwójne frytki w mcdonaldzie, tak bardzo Amerykańsko.. A we wtorek kiedy była już ta prawdziwa wycieczka. Na kolację jadłyśmy chipsy i ciastka..

Przed wylotem miałam nadzieję że uda mi się zebrać kilka dziewczyn które będą chciały jechać do NY na własną rękę i udało się! Po szkoleniu dopytaliśmy się w recepcji którędy na grand central, zamówili nam taksówkę, a później wsiedliśmy w pociąg i tyle nas Tarrytown widziało :) Szczęśliwe dojechałyśmy na grand central! I chociaż byliśmy już w centrum świata wciąż nie wierzyłyśmy że tam jesteśmy! Chodziłyśmy ulicami jak zaczarowane, a NY zachwycił nas wszystkie razem i każdą z osobna! Zawędrowaliśmy nawet na Time Squre które moim skromnym zdaniem szału nie robi w porównaniu do całego miasta.
Trochę się martwiłam tym że przez zbytnie idealizowanie miasta wcale mi się ono nie spodoba, nie mogłam się bardziej pomylić. Zakochałam się! Zakochałam się w każdym budynku który widziałam, w każdej osobie która chodziła po tych ulicach, w dymie który wydobywał się z pod ziemi. Nie przeszkadzał mi deszcz ani mgła, chociaż zawsze wyobrażałam sobie "swój pierwszy raz" w promieniach słońca. Nie przeszkadzało mi to bo byłam w NY! I takie rzeczy można wybaczyć w miejscu gdzie wszystko wydaję się możliwe i czuć tą magię wszędzie! Nie wiem co to miasto ma takiego w sobie, ale pokochałam je od pierwszej sekundy i chcę tam wracać w każdej sekundzie mojego życia w Ameryce.

We wtorek byłam programowa wycieczka do miasta. Nie była taka fajna bo byłyśmy jednak ograniczone przez czas, przez autobus który później się nam zepsuł. Ale fajnie było zobaczyć to miasto po raz kolejny. Chociaż powiem wam że jeśli macie tylko taką szansę, wsiadajcie w pociąg i jedźcie pierwszego dnia do NY żeby odkryć je trochę po swojemu.

Ostatnia rzecz, orientation samo w sobie.. Nie jest źle, wiadomo tyłki bolą, bo ileż można siedzieć. Po kilku godzinach odechciewa się słuchania. Ale lades prowadzące orienattion są bardzo zabawne i miłe więc można się trochę pośmiać. Nie są jakieś bardzo surowe co słyszałam od kilku dziewczyn, po prostu chcą żeby każdy przestrzegał kilku zasad. Nic straszno. Uwierzcie mi lub nie, ale da się to przeżyć, zwłaszcza gdy pod koniec dnia czeka na nas cudowne łóżko. Pozwólcie mi jeszcze napisać coś o Niemkach. Tak jest ich dużo i tak są okropnie wkurzające. Jak zaczynają mówić po swojemu to uwierzcie mi nie skończą więc nawet nie warto się do nich pchać. Dziewczyny z Ameryki południowej i środkowej są dużo lepsze!

Jeszcze kilka zdjęć z okolicy orientation i uciekam bo już jestem u rodziny od czwartku!

Trzymajcie za mnie kciuki, niedługo się odezwę!
Ciao :)

I am in America!
11:20

I am in America!